Leszek Różański: Z cyklu Opowieści kopanieckie / From the Seifershauer Geschichte series: "Pastor. Rok 1654"
Z wielką radością i niemałą dumą prezentujemy dwa mikro-opowiadania Leszka Różańskiego z nigdzie dotąd niepublikowanej serii „Opowieści kopanieckich” (od 2010).
Leszek Różański (ur. 1963) mieszka w Kopańcu, jest (między innymi!) historykiem, pedagogiem, artystą, badaczem i miłośnikiem regionu.
Opowiadania z serii „Opowieści kopanieckich”, chociaż fikcyjne, oparte są na autentycznych faktach. Wszystkie opisywane nazwiska, nazwy, miejsca, daty etc. didaskalia są prawdziwe. Opowiadania ilustrowane są fotografiami wykonanymi i wybranymi przez autora.
Pastor. Rok 1654
Wieść o tym, że cesarska komisja likwidacyjna wyruszyła z Cromenau do Seifershau, dotarła do wsi lotem błyskawicy. Przejmowała i konfiskowała ona majątek kościoła ewangelickiego we wszystkich miejscowościach po kolei. Taka była konsekwencja Wielkiej Wojny, która pustoszyła Śląsk przez trzydzieści lat. Pastor, Wolfgang Silber, siedział zdruzgotany na drewnianym zydlu w wiejskiej chacie. Miał pięćdziesiąt dwa lata, choć wyglądał na młodszego. Od dwudziestu trzech lat pełnił posługę duszpasterską w tej górskiej wiosce. Studiował w Jenie, Frankfurcie i Hirschbergu… Tylko po co?! Zaraz przyjdą cesarscy urzędnicy i odbiorą mu wszystko, na co pracował tyle lat. A co z nim zrobią? Aresztują? Wypędzą? Czuł się kompletnie bezradny. Przez głowę przemykały mu coraz czarniejsze myśli. Cesarz Ferdynand III nienawidzi ewangelików i teraz korzysta z okazji aby się na nich mścić. „Czyżby katolicyzm miałby zwyciężyć na tej ziemi, która od samego początku sprzyjała nauce Lutra?” – myślał załamany pastor. „A co z prawdziwymi chrześcijanami? A co z nim?” – pytał w duchu, a rozgoryczenie narastało. Poczuł się zmęczony i stary. „Już są we wsi i pytają o pastora! Nie mamy czasu! Musimy cię ukryć!” – wykrzyczał wpadając do izby niejaki Burgel. Gdy tylko spojrzał na Silbera zrozumiał, że musi przejąć inicjatywę. „Dzieża!” – wydał polecenie zdezorientowanym chłopom, którzy czekali w izbie na rozwój wypadków. Z trudem wepchnęli do niej oszołomionego pastora. Przykryli go lnianą płachtą i podnieśli. „Do mojej stodoły! Szybko!” – zarządził Burgel. Początkowo pastor Silber ukrywał się w stodole, ale z powodu zimna przeniósł się na strych, gdzie przyklejony do komina spędzał dzień a na noc schodził do izby. Gdy po kilku dniach urzędnicy przestali go szukać i wyjechali, nie musiał już wracać na strych. Ale prawie nie wychodził z domu, chyba że nocą. Wtedy zauważył, jak noc potrafi być piękna. Spędzał dzień w chacie z obawy przed kimś, kto mógłby go zadenuncjować. We wsi mieszkało przecież kilka katolickich rodzin. Gdy doszedł trochę do siebie, poczuł zawstydzenie z powodu swojej słabości i małej wiary. Chłopi, których jako pastor miał prowadzić, wykazali się hartem ducha i odwagą. A on? Poddał się rozpaczy. Postanowił to zmienić. Po kilku tygodniach, gdy sytuacja się trochę uspokoiła, zaczął odprawiać nielegalne nabożeństwa w stodole Burgela i czasami, by zmylić złych ludzi, w domu Gottloba Feista. W tym czasie ochrzcił dwoje małych dzieci i udzielił jednego ślubu. Dużo ryzykował jak i ci poczciwi ludzie, którzy go przyjmowali, ale strach już minął. Gdy nadeszła wiosna, aby nie narażać mieszkańców wsi, postanowił ukrywać się w lesie. Zabrał ze sobą tylko kilka niezbędne rzeczy oraz biblię w tłumaczeniu Lutra. Początkowo las napawał go lękiem, ale z czasem zaczął czuć się w nim co raz lepiej. Poznawał jego ścieżki, odgłosy i zapachy. A właśnie zapachy wydawały mu się szczególnie intensywne. Czuł, że jego ciało napełniają nowe siły witalne. Sporządził sobie szałas, przy kamieniu, w sercu lasu. Jego położenia nie zdradził nikomu, dla bezpieczeństwa. Co niedziela, na leśnej polanie, którą zaczęto nazywać „Pffarbuschel”, Wolfgang Silber odprawiał mszę. Przychodzili na nią wtajemniczeni mieszkańcy Seifershau, a zdarzało, że i mieszkańcy innych miejscowości. Przynosili mu wtedy wieści ze świata i trochę żywności, aby mógł przetrwać następny tydzień. Pastor choć wyglądał na zaniedbanego, co smuciło wiernych, sprawiał wrażenie zadowolonego. Urosła mu długa broda, a włosy spadały na ramiona. On sam zaczął odnosić wrażenie, że włosów na całym jego ciele jest znacznie więcej niż kiedyś. Nie przeszkadzało mu to. Chłopi namawiali go do powrotu, obawiając się o jego życie i zdrowie. Zwłaszcza, że podobno w pobliżu pojawiły się wilki. Odmówił. „Tak jest lepiej” – powiedział, a wieśniacy nie wiedzieli, co miał na myśli. Ich zaniepokojenie wzrosło, gdy Silber zaczął zdradzać oznaki dziwnego zachowania. A było to w połowie upalnego lata. Początkowo pastor pojawiał się na polanie dziwnie rozkojarzony. Przerywał nagle kazanie wsłuchując się w odgłosy lasu. Potem zdarzało mu się całkiem milczeć, jakby nie wiedział, co ma powiedzieć. Czasem wystawiał twarz w kierunku wiatru, wyczuwając tylko jemu znane zapachy. Zaczął się spóźniać na mszę. Wyglądał strasznie i budził współczucie. Wierni zaczęli podejrzewać, że ich ukochany pastor rozum postradał. „Niech Bóg ma go w swojej opiece!” – szeptali między sobą, gdy wyłaniał się z leśnych zarośli. Kiedyś pojawił się cały zakrwawiony. „Nic mi nie jest” – powiedział z trudem, gdy zobaczył przerażenie i pytanie w ich oczach. Miał poczucie, że zachodzi w nim jakaś zmiana. Nie potrafił jej zdefiniować, opisać. Z dnia na dzień czuł się coraz lepiej. Jakby ubywało mu lat. Doświadczał nagłych i silnych przypływów energii, które powodowały, że nie mógł usiedzieć na miejscu. Którejś niedzieli zmierzał, jak zwykle, w kierunku polany. Już z dużej odległości wyczuł zapach oczekujących na niego ludzi. Jakiż on był przykry i nieznośny. On, duszpasterz, zaczął obserwować z ukrycia swoje owieczki. Jacyż oni byli zalęknieni, jacyż obcy. Nie chciał do nich przemawiać, nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Odrzucił księgę w zarośla i zaczął biec szybko w przeciwnym kierunku. Aby jak najdalej od polany! Aby jak najdalej od ludzi! Pędził jak oszalały. Gałęzie uderzały go po głowie i szarpały i tak podarte ubranie. Był radosny. Chciało mu się dosłownie wyć ze szczęścia.
Od kiedy pastor nie zjawił się na polanie, we wsi zapanował smutek. Trzódka została bez pasterza. Co teraz z nimi będzie? Przygnębienie pogłębiał fakt pojawienia się w okolicy wilczej watahy, która nękała ich i tak wynędzniałe stada. Było to o tyle dziwne, że pierwszy raz, od kiedy pamiętali, wilki podchodziły pod domostwa i atakowały latem. Gottlob Feist spał płytkim niespokojnym snem, gdy usłyszał jakiś hałas w zagrodzie dla owiec. Zerwał się na równe nogi. Złapał wcześniej przygotowane na taką ewentualność widły. W ciemnościach ruszył w kierunku swojego stadka. Z mroku dobiegało przeraźliwe beczenie przerażonych owiec. Przypominało krzyk małych dzieci. Feist zatrzymał się przy ogrodzeniu, próbując zobaczyć cokolwiek w ciemnościach. W potwornym tumulcie zobaczył leżące na ziemi dwie owce. Jedna miała rozszarpane gardło i była już martwa. Druga, miała straszliwie pokaleczone kończyny, na których próbowała stać, bez powodzenia. Wydawała z siebie rozpaczliwe dźwięki. Feist ściskając mocno widły szukał, wśród biegających bezładnie owiec, napastnika. Dostrzegł szary cień po drugiej stronie zagrody. Wiedział, że szybko tam nie dobiegnie. Zamierzył się widłami, chcąc rzucić nimi niczym włócznią. Już miał wykonać rzut, gdy nagle zamarł w bezruchu. „Wolf…?…gang…Silber…?“ – wyszeptał przerażony. Cień rzucił się do dziury wygrzebanej pod ogrodzeniem. Po chwili mknął po łące w kierunku lasu, ciągnąc za sobą zapach świeżej krwi. Gottlob Feist opuścił widły. A owieczki ciągle niemiłosiernie beczały.