Polskie Pasieki
Pan Sułowski, właściciel i miłośnik pięćdziesięciu rodzin pszczelich, zamieszkałych w ulach pod lasem, oddawał się akurat myślom u siebie na podwórku, kiedy zajechał miastowy z Ostródy. Miastowy był chory na serce albo coś takiego, a jako czytelnik prasy wiedział, że jad pszczeli leczy. W wieku siedemdziesięciu trzech lat już mało rzeczy człowieka dziwi, więc pan Sułowski złapał pszczołę i wedle życzenia posadził ekstrawagantowi na ramieniu. Owad okazał się nienerwowy, nie chciał żądlić, musieli go naciskać palcami. Wreszcie ugryzł i zaraz zdechł, a miastowemu ręka spuchła. Zadowolony sięgnął po portfel, sztywną ręką poruszał jak łychą koparki w żwirowni.
– Pan jesteś stratny pszczołę – wskazał banknotem pod nogi, gdzie leżał trup.
– Gratis – umiał się znaleźć pan Sułowski.
Po śniadaniu Jacek Pieńkos, współwłaściciel gospodarstwa pasiecznego Leśny Dwór koło Szczytna, z wykształcenia matematyk, zapakował do furgonetki siedem pustych dwustulitrowych beczek, kartonowe pudło ze słoikami na próbki miodu i ruszył w objazd po pszczelarzach. W normalne lata te objazdy i skupowanie miodu należały do teścia Jacka pana Krawczyka, który temat pszczoła zna na wyrywki, jest szefem Związku Pszczelarzy Zawodowych, a dodatkowo posiada charyzmę upraszczającą kontakty z dostawcą. Ale tego roku teść spadł z drabiny, kiedy wchodził na drzewo zdjąć rój uciekinierek z ula. Gips tułowiowy uczynił go jeszcze bardziej dostojnym i wzmocnił rys zdecydowania, ale nie pozwala tyle pracować.
Normalnie na głowie Jacka jest marketing, czyli myślenie, jak leśnodworskie miody rozsławić i sprzedać. W tym roku na Jacka głowie jest wszystko. Jak się ma znaną na rynku firmę, trzeba miodu dokupywać, bo ze swojej pasieki już nie starcza, a zamówienia gonią. Miód zaczyna człowiekowi wypełniać życie i nie ma czasu na łażenie po górach latem, co Jacek kiedyś robił nałogowo.
Furgonetka z wymalowanym na burtach niedźwiedziem stutysięczny raz tłucze się mazurskimi bezdrożami po miód.
Pan Buchholtz spod Nidzicy
Z ławki pod gruszką na swoim podwórku pan Buchholtz widzi rozwalony silos, bo to najwyższa budowla. Na pierwszym planie ma ruiny chlewni i zardzewiałe spychacze, z których każdy sąsiad sobie wziął chociaż śrubkę. Domy wzdłuż drogi to jednakowe czworaki z czerwonej cegły i bez upiększeń. A za stodołami dzikie pola zapomniane przez człowieka, za to doceniane przez pszczoły Buchholtza. Pan Buchholtz w PGR pracował na posadzie mechanika urządzeń, ale ule i miód trzymał zawsze, tylko że kiedyś dla siebie, a teraz na sprzedaż. Życie, nawet ciche, kosztuje.
Jacek nabrał miodu Buchholtza z wielkiej beczki w szopie i zaksięgował na słoiku do próbek, że miód nieoszukany, gryczany. Usiedli na ławce pod gruszką i gadają o cenie za kilogram. Pan Buchholtz cmoka i kręci głową, bo chciałby więcej, niż Jacek daje. Za daleko w tej wybredności posunąć się nie może. Jeden chłop z okolicy w zeszłym roku udając w kwestii ceny nieprzystępną dziewicę został starą panną, bo miód mu zaczął kwaśnieć i nikt go potem nie chciał nawet za półdarmo.
– Tu jeżdżą jedni Polonezami i miód kupują, to sobie na nich poczekam – zaryzykował wreszcie pan Buchholtz i wcale nie wiadomo, czy blefuje. – Lepszą cenę dadzą.
Jacek nie nastawał, tylko obiecał, że wróci jutro, żeby się zastanowić, a potem wsiadł do furgonetki i pojechał za lasek, do dostawcy Rapkiewicza. W sprawie gryczanego od Buchholtza działać należy dyplomatycznie. W zeszłym roku było tak, że twardy pan Buchholtz przyleciał do swojego znajomego pana Rapkiewicza prawie od razu za furgonetką.
– Sprzedajesz mu, kurde? – zapytał.
– Sprzedaję – odparł Rapkiewicz.
– To i ja mu sprzedam.
Pszczoły i ludzie
część pierwsza
Najpierw była pszczoła, a potem człowiek. Najstarsza znana pszczoła siedzi w bursztynie sprzed kilkudziesięciu milionów lat. To niedźwiedź pokazał człowiekowi, że miód jest dobry. Człowiek rozwalił dziuplę, wybił pszczoły i zabrał miód. Robił tak, bo nie znał się na hodowli. Dalej tak robią niektórzy Azjaci i Afrykanie – nie wpadły im w ręce książki pszczelarskie.
Pierwsze znaki, że człowiek zaczynał rozumieć pszczoły, pochodzą ze ściany w prehistorycznej jaskini. Na skalnym bohomazie mężczyzna sprzed kilkunastu tysięcy lat odymia pszczoły, żeby go nie pogryzły.
Pan Rapkiewicz za lasem
Rapkiewiczowi syn wrócił z wojska ułożony, niesfatygowany, rozejrzał się za pracą i zaraz znalazł. Popracował fizycznie siedem miesięcy i urwało się, wrócił na schody przed domem, aby siedzieć w słońcu jak inni młodzi w okolicy. Tyle że nie pił jak młodzi, lecz z kulturą. Naradzili się w rodzinie i pan Rapkiewicz przypomniał sobie, że ma ule w ogrodzie. Jako kierownik owczarni w PGR produkcją miodu pasjonował się jedynie wieczorowo. Potem cała wieś poszła na bezrobotne jednego dnia, owce wywieźli, ze zwierząt zostały więc Rapkiewiczowi tylko pszczoły, które nagle znielubił. W okolicy ziemia zrobiła się niczyja, nikt nic nie siał, nie było sensu pszczelarzyć. I nie było na cukier, żeby dać pszczołom na zimę w zamian za miód, który się od nich wzięło. Bez słodkości owad zimy nie przeżyje.
Ale że pszczoła jakieś tam pieniądze umie przynieść, to wróciła do łask Rapkiewicza i na cukier się znalazło. Tylko kobiecie wciąż owczarni żal.
Pan Rapkiewicz zapuścił silnik od pralki Frania zręcznie wymontowany i przerobiony na napęd do miodarki. Miodarka to wirujący bęben, wyciskający miód z gniazdek wosku, zwanych węzami. Silnik napędza u Rapkiewicza ogromny blaszany kocioł własnej roboty, kocioł się kręci, a rurką na dole ścieka do wiaderka miód. Jacek nabiera próbkę do swoich słoików. W Leśnym Dworze odda go do analizy. Laborant zbada zawartość wody, przewodzenie elektryczne i inne rzeczy.
W tym roku pan Rapkiewicz robi już czwarte miodobranie. Ubrany na biało syn, jak należy chodzić do pszczół, przyniósł węzy z uli do miodarki. – Sama węza, tatuś – pokazał pod światło, że miodu mało.
Rapkiewicz sprzeda Jackowi swój miód po takiej cenie, że obaj będą zadowoleni. Jak Rapkiewicz sprzeda miód, to pan Buchholtz pewnie też, bo tak to już jest. Kilka lat temu pan Buchholtz zajrzał do Rapkiewicza i jako mechanik urządzeń od progu pojął zasady działania miodarki. Zrobił sobie podobną, tylko z innym silnikiem, bo nie miał od Frani.
Pszczoły i ludzie
część druga
Miód był dobry i leczył, więc pszczoła została świętym owadem. Hinduski Wisznu wyglądał na obrazkach jak błękitna pszczoła. W Egipcie nauczyli się robić ule z gliny i mułu nilowego. Podpatrzyli to Żydzi, wtedy przebywający w ziemi egipskiej w domu niewoli i wyrabiali potem ule ceramiczne. Grek Arystoteles sklasyfikował pszczoły na włochate z lasu i takie z ziem uprawnych. Świętemu Ambrożemu, kiedy był mały, rój pszczół usiadł na ustach. Ojciec chłopca ucieszył się, że syn będzie miodousty, czyli niezwykle wymowny. Ambroży nie miał wyjścia i został biskupem Mediolanu, a potem patronem pszczelarzy.
Dawni Słowianie potrzebowali dużo miodu do jedzenia, picia i składania ofiar bogu z czterema głowami. Ten bóg, a także inni – mniej ważni – obżerali się miodem. Na przykład w święto Kupały należało wlać mnóstwo miodu do ogniska, bo bogowie przepadali za miodem filtrowanym przez ognisko. Ibrahim Ibn Jakub, przedsiębiorca arabski, założył nawet przedstawicielstwo w kraju księcia Mieszka I, bo było tu dużo mięsa, miodu i ziemi ornej.
Miodu w całej Europie dostarczali tajemniczy faceci zwani bartnikami.
Pan Kasztelewicz ze Stróż
Janusza Kasztelewicza pszczelarze nazywają królem miodu. Kasztelewicz z żoną prowadzą firmę Sądecki Bartnik, jedno z największych gospodarstw pasiecznych w kraju, pierwsze, które po wybuchu wolnego rynku weszło do sklepów spożywczych z własną etykietą i znakiem firmowym. Przed wolnym rynkiem miód od pszczelarzy skupowały spółdzielnie ogrodnicze i same firmowały go w sklepie. Mogła być z tego zadowolona większość polskich pszczelarzy, mających po kilka uli przy domu. Z góry wiedziało się, że spółdzielnia miód weźmie, ile zapłaci i święty spokój. Gorzej dla tych co jak pan Kasztelewicz myśleli w miodowej makroskali, w dodatku jako niekochana inicjatywa prywatna. Między pszczelarzem zawodowym a hobbystą jest taka różnica jak między rybakiem a wędkarzem. Dwadzieścia lat temu pszczoły dawały niezłe pieniądze na boku. Wracał sobie do domu pan kolejarz albo księgowy i odpoczywał przy pracy w pasiece nawet nie czując, że zarabia na samochód albo lodówkę.
Dawno temu mama Janusza Kasztelewicza kupiła od starego pszczelarza jeden ul, jedną rodzinę pszczelą, żeby był w domu miód na lekarstwo. Janusz latał po pasiece w sitku do mąki przymocowanym na głowie i był zachwycony. Potem technikum w Pszczelej Woli, jedynej pszczelarskiej szkole w Polsce, studia i mama musiała wziąć kredyt na powiększenie pasieki. Pracował w spółdzielni w Nowym Sączu jako inspektor do spraw pszczelarstwa, ale było ich tam trzech zapaleńców, więc ciągle o pszczołach rozmawiali. Ludzie stukali się w głowy, kiedy odszedł na swoje, żeby nadać prywatnym pszczołom jakiś sens. – W tym pokoju rozlewaliśmy miód do słoików, a na werandzie stał mieszalnik – wspomina pan Kosztołowicz.
Sens był strasznie męczący. Ciężarówka, świt, towar, Warszawa, dzień, wąskie ulice, Nowy Sącz, Stróże, noc, dwie godziny snu, świt, miód, droga, kawa, supermarket. Teraz jest spokojniej. Kilka samochodów ze znakiem zakręconej pszczoły. Produkcja miodu, pyłku i mleczka pszczelego, wosku, miodu pitnego, sztuczne zapładnianie i sprzedaż matek pszczelich, własna pszczelarska biblioteka, wydawnictwo i skansen pszczelarski, wystawy na targach zdrowej żywności.
Latem rano ciężarówki ze znakiem zakręconej pszczoły na burtach jadą w teren do dostawców miodu. Na pace puste beczki i słoiki na próbki, zupełnie jak u Jacka z Leśnego Dworu. Zachwyt pszczołami ten sam, tylko czasu mniej, bo terminy gonią.
Pszczoły i ludzie
część trzecia
Bartnik łaził po prastarym lesie i patrzył, w którym pniu mieszkają pszczoły. Miał poważanie wśród społeczeństwa. Przynosił miód, ale jakoś nie ginął od żądeł. W tym musiała być magia. Więc bartnika pytano, jak żyć. Miał poważanie także na dworach. Dawał miód, za co mógł wchodzić do lasu z bronią. Nie musiał przysięgać na Biblię w sądach. Według prawa złodziejowi miodu z barci należało przybić jelita do drzewa i przegonić naokoło, żeby się zapętliły.
Bartnicy dużo z przyrody rozumieli. Z czasem wpadło im do głowy, żeby samemu robić dziury dla pszczół w drzewach. Dotąd robiły to tylko dzięcioły i pioruny. Teraz bartnik windował się na konopnym sznurze na wysoką gałąź i dział dzienie, czyli właśnie dłubał te dziury. Bartnicy dzielili pszczoły, jak dzisiaj barowi podrywacze kobiety. Małe czarne były fajniejsze, dobre do miodu. Duże żółte były leniwe.
Kiedy któregoś dnia piorun zwalił na ziemię kawał pnia bartnego, bartnik po namyśle zabrał pień do domu. Tak narodził się ul, a wyginęła profesja bartnika.
Pan Nowak z Kamiannej
Dziadek i tata Jacka Nowaka byli pszczelarzami z zamiłowania i filozofii życiowej, więc młody chciał zostać marynarzem. Przeznaczenie dogoniło go w szkole morskiej. Nie przyjmowali okularników, został pszczelarzem. Co więcej w jednej chwili uznał, że jest w tej robocie zakochany. Niech się inni trzęsą na morzach. Poszedł do technikum w Pszczelej Woli, potem razem z żoną Emilią, zootechnikiem, założyli w Kamiannej pasiekę Barć. Dają pracę u siebie prawie wszystkim ludziom ze wsi. Sprzedają miód, specyfiki do apiterapii, czyli leczenia produktami pszczelimi, i hodują pszczele matki.
W Kamiannej los zetknął Nowaka z księdzem Henrykiem Ostachem, jedną z bardziej kontrowersyjnych i wielobarwnych postaci polskiego pszczelarstwa. Ksiądz Ostach został wybrany na prezesa Polskiego Związku Pszczelarskiego dwa tygodnie przed stanem wojennym i choć, jak mówi, popierał go episkopat, niektórzy duchowni mieli mu za złe, że układa się z władzą w czasie, kiedy z władzą się walczy. Ostach zasłynął nieokiełznanymi ambicjami. W Kamiannej budował domy pszczelarza i tworzył światowe centrum apiterapii. Jako prezes jeździł po świecie od Tokio po Moskwę. W 1987 r. organizował w Warszawie światowy kongres pszczelarzy, taki z laserami i salwami artyleryjskimi.
– Mam w sobie upór poznaniaka – mówi o sobie dzisiaj, już będąc na emeryturze. – Wszędzie przedstawiałem się jako ksiądz, syn powstańca wielkopolskiego. Nigdy nie ustępowałem. Jak nie udało się u wojewody, szedłem do ministra. Jak u ministra nie, to do prezydenta. Tylko że przed 1990 r. było łatwiej.
Po 1990 r. Henryk Ostach miał kłopoty. Nie było z czego spłacać kredytów na budowę w Kamiannej, zobowiązań finansowych wobec Polonusów, których miał plan ściągać na starość do pięknej górskiej miejscowości w kraju. Stary dom pszczelarza obracał się w ruinę, budowa nowego utknęła. Nagle ksiądz musiał spokornieć, przykręcić ambicje jak knot w lampie naftowej. Dziś rezyduje w Kamiannej, z okien ma widok na niedokończone fundamenty. Światowe centrum apiterapii przemianowano skromnie na kamiańskie.
Domem Pszczelarza zarządza żona pana Nowaka, podniosła go z upadku. Pasieką, sklepem i laboratorium zarządza Nowak. Na wizytówce wypisane ma pozdrowienie: miodu w życiu, miodu w pasiece. A ksiądz Ostach opowie czasem turystom, jak bardzo pracowitym owadem jest pszczoła, dzięki której w Wielką Sobotę palą się świece na ołtarzu.
Pszczoły i ludzie
część czwarta
Długo człowiekowi zajęło, zanim zrozumiał rzeczy fundamentalne. Po pierwsze: to nie człowiek udomowił pszczołę, tylko pszczoła toleruje człowieka. Po drugie: ul to doskonale zorganizowane, samowystarczalne społeczeństwo. Właściwie dziwne, że pszczoły zgadzają się, aby zabierać im miód, a dawać słodkie kryształki z buraka.
Ul to społeczeństwo damskie, jak w filmie „Seksmisja”. Truteń nic nie robi, tylko zapładnia królową. Jest to jego jedyna radość w życiu. Bezpośrednio potem umiera. Prof. Jerzy Wilde z Zakładu Pszczelnictwa w Olsztynie mówi, że ta śmierć czyni z trutnia dżentelmena. Jeśli truteń przyjdzie na świat pod koniec lata, szanowne koleżanki wywalą go z ula, żeby nie zajmował miejsca zimą. U pszczół tylko królowa rodzi i jedno zapłodnienie starcza jej nawet na pięć lat składania jaj. Codziennie składa kilka tysięcy. Inne dziewczyny w ulu rezygnują z rodzenia na rzecz pracy dla królowej. Pilnują ula przed pszczołami rabusiami, które kradną miód. Zbierają nektar i pyłek. Robią miód. Tańczą w powietrzu pokazując koleżankom, gdzie jest najwięcej nektaru. Czyszczą i polerują gniazdka węzy, żeby matka mogła złożyć tam jajka. Do brudnych nie złoży. Dają matce jeść. Świta królowej dotykiem przekazuje innym pszczołom wiadomości o ukontentowaniu królowej. Jeśli jest pod wrażeniem, robotnice są spokojne. Jeśli się królową z ula zabierze, wściekają się.
Biada matce, która jest mało wydajna. Społeczeństwo jej nie daruje. Ze złożonych przez nią jajek w dalekiej części ula wyhoduje nową królową. Kiedy przyjdzie czas, nastąpi cicha podmiana. Młoda królowa wyleci z ula zająć sobą przez parę chwil trutnie. Może być i tak, że stara dowie się o puczu. Żeby nie dać się zabić, ucieknie ze świtą z ula i stworzy nową rodzinę. Wyrojone pszczoły usiądą wielką czarną kulą na pobliskim drzewie. Człowiek przystawi drabinę i będzie się starał je ściągnąć.
Prof. Wilde z Olsztyna
Jerzy Wilde, w dziedzinie pszczół autorytet i żywa pasja, napisał wspólnie z innym pszczelarzem, wiceprezydentem Olsztyna, książkę pt. „Pszczelarstwo, to może być biznes”. Wyliczają ten biznes matematycznie. Podczas kiedy Chińczycy produkują miód bez udziału pszczół i zalewają nim światowe rynki, polscy pszczelarze, którzy chcieliby zarobić, mają do dyspozycji ekologiczne plenery. Tylko że nowoczesne pszczelarstwo towarowe to nie jest kilka stacjonarnych uli za domem, ale kilkaset podróżujących wraz z gospodarzem po kraju za kwitnącymi roślinami. Poza tym czas wreszcie potraktować miód jako jeden z produktów. Trzeba też zbierać pyłek – bombę witaminową, propolis – doskonały na oparzenia, mleczko pszczele – mające zasługi w leczeniu prostaty, wosk. Na tym wszystkim da się zarobić.
– Pszczelarze przyjęli tę książkę, jakby to były szatańskie wersety – mówi Wilde, szef Zakładu Pszczelnictwa Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie. – Mam u nich przechlapane.
Bo polskie pszczelarstwo jest dla jednych romantyczne, dla innych przestarzałe. Są tacy, którzy pszczelarzą dla przyjemności i celebrują to. Taki Jan Kelus, kiedyś bard opozycji, wchodzi do swojej mazurskiej pasieki ubrany w biały kaftan haftowany w kwiatki, a o pszczołach mówi per motyle.
Ale z drugiej strony są pszczelarze, którzy klną, że nie mają zbytu, że przestało się opłacać. Tym drugim, niezrażony brakiem sympatii z ich strony, prof. Wilde dedykuje swoją książkę.
Pszczoły i ludzie
część piąta
Sto pięćdziesiąt lat temu austriacki pszczelarz Franciszek Hruschka wysłał parobka z plastrami miodu z pasieki do domu. Parobek był bardzo młody, więc idąc robił torbą młynki nad głową. Miód siłą odśrodkową wyciekał z węzy. Hruschka zastanowił się nad tym i wynalazł miodarkę. Mniej więcej tak skomplikowaną jak ta, którą pan Buchholtz spod Nidzicy zaobserwował u sąsiada pana Rapkiewicza.
Charles Dadant, od którego rozpoczęła się działalność wielkiej firmy wyrabiającej przybory pszczelarskie, wieszał się na emigracji w Stanach. Chciał uciec od biedy. Nie odkopnął jeszcze stołka, kiedy wszedł syn i oznajmił, że na pobliskim drzewie usiadł rój. Dadant zdjął pszczoły i stał się dzięki nim bogaty.
Ksiądz Dzierżon, zwany Kopernikiem pszczelarstwa, odkrył, w jaki sposób rodzą się trutnie, a w jaki pszczoły robotnice. Podobnie jak Kopernik czekał na uznanie tego odkrycia przez oficjalną naukę pół wieku.
Dwa przykłady obecności miodu w literaturze: 1) wesoły pijak pan Zagłoba mówi, racząc się miodem pitnym: „wiedział Pan Bóg po co pszczoły stworzył”. 2) Z procesu myślowego Najgłupszego Misia na Świecie: „jedyny powód bzykania jaki ja znam, to ten, że się jest pszczołą”.
Scena bardzo współczesna. Przedstawiciel gospodarstwa pasiecznego przyjeżdża do supermarketu z towarem. Najpierw długo czeka pod deprymującym spojrzeniem kamery przemysłowej. Potem czeka jeszcze dłużej. Przychodzi pracownik i prosi go do biura na rozmowę do menedżera. Menedżer zna tylko język francuski, bo to jest francuski supermarket. Tego akurat języka dostawca nie zna. Mija czas. Płynie pot. Wreszcie miód jest na półkach. Dwa i pół tysiąca złotych za jeden produkt ustawiony na półce płaci pasieka. Plus co miesiąc sumka za udział w ulotkach reklamowych, które licealiści rozłożą pod drzwiami mieszkań na osiedlu.
Pan Sułowski spod Ostródy
Rano pan Sułowski wsiadł na rower z ramą i pojechał sześć kilometrów do pasieki pod lasem. Pochodził, porobił co trzeba, pozachwycał się pszczołami, pomyślał do zachodu słońca. Wsiadł na rower z powrotem i zasnął. Przez jakiś czas rower jechał siłą rozpędu, ale wreszcie, jak to było do przewidzenia, pan Sułowski obudził się na asfalcie. Najbardziej klął na ramę, bo lecąc z roweru usiłował machinalnie przełożyć nogi, co mu się oczywiście nie udało. Pan Sułowski kupił sobie damkę.
Jacek Pieńkos z Leśnego Dworu ładuje siedem pełnych beczek miodu z pasieki Sułowskiego na ciężarówkę z niedźwiedziem na burcie. Prima sort miód. Ciężarówka ma specjalny dźwig, dlatego była tania. Poprzedni właściciel nie przypuszczał, że komukolwiek taki dźwig się przyda. Gdyby dźwigu nie było, Jacek musiałby go zakładać za wielkie pieniądze.
Przyszedł Kazik, syn pana Sułowskiego, ze swojego sklepu spożywczego opodal. Syn, prywatnie humorysta i piwosz, kupił sklep kilka lat temu za pieniądze z pasieki taty. Potrafi to docenić, bo wieś biedna, popegeerowska. Tak się nawet zastanawia, czy by ojcu przy pszczołach nie pomóc i przejąć kiedyś interes. Jeśli dotychczas się nie kwapił, to dlatego, że pszczoły żądlą.
– Musiałbym mieć taki specjalny kombinezon, dymiarkę, siatkę na twarz – wylicza Kazik, by po chwili odpłynąć w marzenia. – A w ustach rurkę podprowadzoną do zbiornika na plecach. W zbiorniku piwo.
Źródło: Polskie Pasieki