Leszek Różański, z cyklu Opowieści kopanieckie: "Beginka, rok 1333"
Beginka
Rok 1333„Jakiś klecha pytał we wsi, chyba o ciebie” – rzucił od niechcenia Fritzko, nie podnosząc nawet głowy znad paleniska, które właśnie czyścił. Gertruda de Olsna wiedziała już, że zostało jej niewiele czasu. „Ten pies inkwizytor złapał trop!” – pomyślała, a przed oczyma stanęła jej postać Jana Schwenkenfelda. Niecały rok temu przesłuchiwał ją kilka razy w Schweidnitz. Nie czekała, aż jej sytuacja się skomplikuje. Uciekła. Panicznie bała się bólu. Była zła na swoje siostry beginki, że nie zachowały należytej ostrożności. Były zbyt pewne siebie i czuły się bezpiecznie. Jawnie okazywały swoją niechęć do kościoła i jego przedstawicieli. Szydziły podczas mszy z księży. Całymi miesiącami nie przyjmowały komunii. Praktykowały skrajne ubóstwo. Spotykały się potajemnie z begardami i łamały z nimi kościelne przykazania. Jeszcze teraz, te spotkania przywoływały jej uśmiech na twarzy. Wraz z siostrami stawała się doskonała. Była tak blisko Boga, że prawie się z Nim zlewała. Jej Duch był wolny! Nie obowiązywały jej żadne prawa ludzkie i kościelne, żadne cnoty, gdyż to ona przez swą doskonałość uwalniała cnoty. Tam, gdzie jest duch Pana, tam jest wolność! A w ich beginażu duch królował od dawna. Prosiła tylko siostry o ostrożność. Czuła, że powietrze gęstnieje wokół ich zgromadzenia. Nie słuchały jej, wystawiając cały konwent na niebezpieczeństwo. Aż pojawił się on. Jan Schwenkenfeld, inkwizytor, który wyczuwał herezję, jak psy gończe juchę. Kiedy rozpoczęły się pierwsze przesłuchania, postanowiła uciec. W swój plan wtajemniczyła jedynie ślepą Annę, z którą była najbardziej związana. Anna poprosiła ją, aby zabrała ze sobą i ukryła zbiór pergaminów, pokrytych drobnym pismem. Nikt ich nie szukał u ślepej beginki. Głupcy! W pewien chłodny poranek, nie żegnając się z nikim, opuściła mury Schweidnitz. Skierowała się na południe, w stronę gór. Po wielu dniach dotarła do konwentu beginek w Reibnitz. Niestety, wieści z Schweidnitz wyprzedziły ją. Siostry w obawie o swoje bezpieczeństwo odmówiły jej schronienia. Zrozumiała wtedy, że inkwizytor nie szuka jej, lecz pism, które ze sobą miała. Miałby wtedy niezbity dowód, że herezja „wolnego ducha” rozlewa się po Śląsku. Wszystko wskazywało na to, że ślepa Anna wszystko wyznała. Gertruda nie miała jej tego za złe. Choć, w przeciwieństwie do Anny była jeszcze dość młoda, też nie zniosłaby cierpień fizycznych. Postanowiła ukryć się w górskich, leśnych ostępach. Znalazła, położoną dosyć wysoko, górniczą osadę. Duchowni zaglądali tutaj rzadko. Bardzo rzadko. Była szansa, że w tej głuszy nikt nie będzie jej szukał. Tam poznała Fritzko. Przygarnął ją. Mieszkał sam w oddalonej od reszty domostw, chacie. Gertruda podobała mu się, choć była od niego dużo starsza. Podobała mu się tym bardziej, że kobiet w osadzie nie było zbyt wiele. Nie przeszkadzało mu nawet to, że nosiła krótkie włosy. Miał nadzieję, że kiedyś będą żyli jak mąż i żona. Zrozumiał, że tak się nie stanie, gdy któregoś wieczoru mocno przycisnął ją do siebie i spojrzał w jej obojętne, zimne oczy. Od tamtej pory, prawie w ogóle, ze sobą nie rozmawiali. Zwłaszcza, gdy okazało się, że Gertruda umie czytać i pisać. On bał się ludzi, którzy posiedli tę sztukę. Ale i tak był zadowolony z tego, że z nim zamieszkała. Zawsze, jak wracał ze sztolni czy płuczek, czekała na niego ciepła strawa. A i inni górnicy przestali w końcu gadać o nim i tej dziwnej kobiecie, choć niejeden czasem oblizywał się na jej widok. Mijały miesiące. Beginka dopiero teraz miała czas przejrzeć pergaminy, które otrzymała od Anny. Były tam pisma begardów, modlitwy, przepisy na leki, zaklęcia i inne rzeczy, z których, z pewnością, ucieszyłby się Schwenkenfeld, gdyby wpadły mu w łapy. Wśród nich znalazła przepis na „maść na latanie”. Wtedy właśnie ją olśniło. Cóż to za znakomity sposób na dopełnienie dzieła stawania się Doskonałą, uwolnienia ducha?! Wniebowstąpienie, tu i teraz! Nie tylko duchowo, ale i cieleśnie! Zebranie odpowiednich składników zajęło jej kilka tygodni. Długo gotowała wilcze sadło, do którego dodała tojad, liście topoli, nać selera oraz sadzę. Gdy maść już miała gęstą konsystencję przelała ją do małego glinianego naczynia i przykryła lnianą szmatką, którą obwiązała konopnym sznurkiem. Wiedziała, że to jeszcze nie koniec procesu. Brakowało w niej jeszcze „ducha”. Dlatego wystawiła naczynie z maścią na subtelne działanie księżycowego światła. Gdy księżyca zaczęło ubywać, dzieło było skończone. Gwarek niczemu się nie dziwił i o nic nie pytał. Była mu za to wdzięczna. Gertruda poprosiła Fritzko, o ukrycie pergaminów w najdalszej części sztolni, gdyby coś jej się stało. W tym celu schowała je w nasmarowanym pszczelim woskiem glinianym dzbanie z przykrywką. On już wiedział, że niebawem zostanie sam. Gdy inkwizytorskie „psy” pojawiły się na tym odludziu, była już gotowa. Wieczorem, przed położeniem się na spoczynek, pogładziła delikatnie Fritzko po policzku, a nigdy wcześniej tego nie robiła. Zrobiło mu się dziwnie smutno. Gdy zobaczyła, że równomiernie oddycha, co było oznaką głębokiego snu, wymknęła się z chaty. Choć ciemność spowijała las, kroczyła dość szybko. Znała drogę. Dotarła do Jastrzębiej Skały przed świtem. W pobliżu była nieeksploatowana od kilku tygodni sztolnia, gdyż zalały ją, zbyt wczesne, jesienne deszcze. Wiedziała, że nikt tutaj, do przyszłej wiosny, się nie zjawi. Z pewnym trudem wdrapała się na skałę. Gdy zobaczyła pierwsze oznaki świtu, choć było zimno, szybko się rozebrała. Zaczęła nacierać skórę na całym ciele przyniesioną maścią. Szybko zrobiła się brunatna, prawie czarna. „Gdyby Fritzko mnie teraz zobaczył!” – pomyślała uśmiechając się. Z chłodu. skóra na plecach zaczęła się napinać. Było jej zimno i gorąco zarazem. Gertruda de Olsna przykucnęła na szczycie skały. Przypominała małego ptaszka, czekającego na pierwsze promienie słońca. Wraz z odrętwieniem członków, docierały do niej fale ciepłego powietrza połączone z mrowieniem w stopach. Popatrzyła w niebo. Już widziała blask, czekających na nią, rozwartych ramion Chrystusa. Gdy zza gór wyjrzał pierwszy skrawek tarczy słonecznej, zerwała się do lotu.
Gdy przybyli do sztolni na wiosnę, Fritzko znalazł, ubranie Gertrudy, już na wpół zbutwiałe, porozrzucane u podnóża Jastrzębiej Skały. Jakoś nie był zaskoczony. Westchnął ciężko. Współtowarzysze pracy, którzy go obstąpili, spuścili głowy. Stali tak dłuższą chwilę w milczeniu. „Ale gdzie jest ciało…?” – zapytał nieśmiało jeden z nich. „Pewnie, wilki i lisy, rozwłóczyły je po lesie” – dodał, bez przekonania, następny. Nie wiedzieć czemu wszyscy powoli zadarli głowy i spojrzeli w niebo. Znów zapanowało milczenie. „No! Czas zabrać się do roboty!” – głośno zawołał jakiś gwarek. Zaczęli rozchodzić się do pracy. Z ciężkim sercem Fritzko zaczął zbierać ubranie beginki z ziemi. Przez moment miał wrażenie, że kątem oka dostrzegł jakiś niby ptasi cień na niebie. „To niemożliwe!” – powiedział cicho. Spojrzał w niebo. „To niemożliwe!” – pomyślał. Spojrzał jeszcze raz. A niebo było wyjątkowo bezchmurne tego dnia.
Źródło: Leszek Różański, z cyklu Opowieści kopanieckie: "Beginka, rok 1333"