Las jak plaster miodu
Bartnik – ryc. Leszek Buda |
Słoiczek jest spory i bez etykiety, pewnie poprzednio był w nim dżem, majonez albo jakieś domowe przetwory. Specyfik, który jest w nim teraz, ma barwę po trosze brunatną, po trosze złocistą lub szarą, a miejscami bywa poprzetykany ciemniejszymi plamami. Częstujący nas tym specjałem biolog i ekolog
dr Przemysław Nawrocki reprezentuje Wide Wildlife Found, czyli światową organizację ochrony dzikiej przyrody. Radzi, by po zawartość słoika sięgać po prostu palcem. Próbujemy. Substancja ma smak miodu, ale z jakimś jedynym w swoim rodzaju, z lekka żywicznym aromatem. Co tu jest oprócz miodu? – Sporo wosku, trafi się czasem pancerzyk owada, larwa, pyłek kwiatowy, jakieś wiórki… – tłumaczy ekolog tonem wyraźnej zachęty. Bo taki skład powinien mieć – i w tym wypadku ma – prawdziwy miód bartny. Palce idą w ruch i wkrótce do dna wyczyszczamy słoik.
Okolica, która nas otacza, już z dala wygląda na miodem płynącą. Rozległe łęgi nad Pilicą nawet z końcem lata kuszą kobiercami kwiecia. Zresztą jako jeden z walorów przyrodniczych tych stron, otwierający im drogę do sieci Natura 2000, wymieniane są nadrzeczne ziołorośla. Ale dr Nawrocki na spotkanie z pszczołami ciągnie nas nie na łąki, tylko do lasu. Trzeba przyznać, że jest dokąd.
Lasy Spalskie to spory fragment dawnej Puszczy Pilickiej. Duży szmat lasów prawie w samym wylesionym środku Polski, do tego nad jeszcze naturalną rzeką Pilicą – to skarb. Nic dziwnego, że nakładają się tu na siebie Spalski Park Krajobrazowy, Piliczańsko-Radomszczański Obszar Chronionego Krajobrazu, Leśny Kompleks Promocyjny Lasy Spalsko-Rogowskie, specjalny obszar ochrony siedlisk Natura 2000. Stare świetliste dąbrowy, wielkie obszary zarośli nadrzecznych, malownicza, zdążająca przez Spałę do Pilicy rzeczka Gać, którą nawet biolodzy sławią za przyrodnicze bogactwa, malowniczy barokowy kościółek patrzący z wysokiego wzgórza na Pilicę w Inowłodzu – to tutejsze perełki, ale ludzi przyciągają przede wszystkim sosnowe, na piaskach i blisko rzeki rosnące widne bory.
Jak nam powiedział pewien prowadzący tu badania owadów naukowiec, kto żyw, chce tu zamieszkać. Toteż – słyszymy od biologa – lasy przypominają trochę wnętrze ula podzielone pszczelimi komórkami, tak są pogrodzone. Ale nie wszystkie. W okolicy Spały, Konewki, Luciążnej lub Smardzewic uchowały się jeszcze prawdziwe,
starym lasem pokryte uroczyska. Dr Przemek, z zawodu ornitolog, a z przekonania także obrońca dzikich pszczół, prowadzi nas do rezerwatu Żądłowice, którego nazwa zdaje się mówić wszystko. Jednak – zapewnia przewodnik – nie od żądeł pszczelich ona pochodzi, tylko od ukłuć licznych w tym wilgotnym ostępie komarów, o czym się zaraz sami przekonamy. Ale właśnie ta nazwa przyciągnęła uwagę nowej generacji bartników, którzy tu postanowili urządzać, czyli dziać swoje barcie. Bo i jest w czym – rosną tu tęgie, po dwieście i więcej lat liczące sosny. Pokonawszy gąszcz podszytów i barykady wykrotów, stajemy pod jedną z nich.
Pod drzewem leży bartniczy sprzęt. Młody bartnik Tomasz Dzierżanowski przytroczył się właśnie do pnia wykonanym z lipowego łyka pasem, który po baszkirsku nazywa się kiram. Zabierze ze sobą na górę wydrążone z pnia naczynie, w języku naszych bartników kadłubek, ale po baszkirsku – batman. Skąd ten baszkirski język w polskiej kniei?
Przemek Nawrocki, choć zajmował się głównie ochroną ptaków, ale też łososi, rysi i innych ginących zwierząt, zawsze marzył o bartnictwie i jego odnowie. – To była prawdziwa fascynacja, ale i abstrakcja! – mówi dziś. Wiedział, że od dobrych stu lat nie ma już u nas leśnych bartników. Ale przedtem byli i rozsławiali Polskę w świecie. Jeszcze pod koniec XIX w. w niedalekiej Puszczy Kozienickiej naliczono ponad 5 tys. barci w starych pniach. Ale rozkwit przeżywało leśne pszczelarstwo w XIV w., kiedy to przynosiło większe zyski niż wyrąb drewna w lasach i łowiectwo. Zawód bartnika, przechodzący z ojca na syna, miał własne prawodawstwo, swoje sądy i wiele przywilejów.
Byliśmy wówczas bartniczą potęgą, a miody z polskich leśnych uli gościły na najznamienitszych stołach Europy. Jednak rozwijające się, coraz bardziej nastawione na wysoką produktywność bartnictwo i zmiany w gospodarce leśnej, ograniczające liczbę starych drzew i roślin miododajnych, położyły kres tradycji leśnego pszczelarstwa. Pasieki – podkreśla Przemek – wyciągnęły pszczoły z lasu na łąki i pola, leśne odmiany zastąpiły bardziej produktywnymi rasami. Pszczoła zbiera tzw. pożytek (czyli nektar kwiatowy, pyłek i spadź) najwyżej 1,5 km od ula, do lasu nie doleci. Tymczasem tu, w puszczy, to głównie pszczoły zapylały rośliny kwiatowe i drzewa. Leśne pszczoły, dla większości pszczelarzy prymitywne i nieproduktywne, dla lasu są ważniejsze od ptaków, żubrów i rysi.
Żubry w Białowieży (fot. Dariusz Małanowski Pszczeli Park) |
Jako przyrodnik zawędrował kiedyś Nawrocki w Ural, by odkryć, że tu bartnictwo uchowało się jako ceniony zawód z tradycjami i rozwija się znakomicie. W dużej mierze to forma ochrony przyrody. W zapowiedniku Szulgan Tasz – to odpowiednik naszego rezerwatu – zastał około 700 czynnych barci. W Baszkirostanie pszczelarstwo ma niezniszczalną tradycję i prestiż, a dziś istnieje też jako sposób na ochronę rodzimej pszczoły, zwanej burziańską. A gdyby tak odtworzyć na podobnej zasadzie nasze pszczoły leśne, ukryte jeszcze tu i ówdzie w zakamarkach puszcz, choć głównie już tylko w laboratoriach badaczy? Zdziesiątkowane zostały bardziej jeszcze niż odmiany hodowlane przez zawleczoną z Azji warrozę. Nazwa powodującego chorobę pasożyta, Warroa destructor, mówi sama za siebie… Wyciągnąć ostatnie leśne pszczoły z laboratoryjnych hodowli do leśnych dziupli, z pożytkiem dla nich i dla lasu – nie byłby to pomysł?
Zaprosił zatem Przemek baszkirskich mistrzów do Polski. Co prawda na temat polskiej sztuki bartniczej ukazało się wiele publikacji, ale z praktyką jest gorzej. Niech baszkirscy bartnicy zrobią na wzór trochę barci i podszkolą pierwszych chętnych. Tak w 2007 roku powstało w spalskich sosnach dziewięć barci, a do pracy przystąpiło w tutejszej ostoi dwóch pierwszych bartników, pasowanych na mistrzów wedle baszkirskiej tradycji i ubranych we właściwe tamtejszym pszczelarzom czapki. Ale nadzorują tworzenie polskiego miodu przez prawdziwe polskie pszczoły. Jeden z nich, Tomek Dzierżanowski, właśnie na oczach naszej ekipy zapala podkurzacz.
Bo, żeby wchodząc do pszczół, za bardzo ich nie wkurzyć, trzeba je… podkurzyć. Ale o trochę co innego tu chodzi niż o kopcenie dla uspokojenia. Instynkt podpowiada bowiem pszczołom, że gdy czuć w powietrzu leśny pożar, trzeba ratować miód i intensywnie go pić. A przy tej czynności nie żądlą.
Kiedyś w roli podkurzacza występował rozwidlony kołek z powtykanymi weń żywicznymi szczapami sosny. Dziś zastąpił go metalowy pojemnik z dziobkiem. Do dziania tutejszych barci też już użyto pił łańcuchowych. Siekiera, którą dzierży nasz bartnik, to tylko sprzęt pomocniczy. Nie wisi też nad ulem tęgi bal, który w prastarych barciach miał za zadanie wyrżnąć w łeb niedźwiedzia, gdyby połakomił się na miód. Dziś jest niepotrzebny, bo nie ma tu niedźwiedzi. Kiedyś misie były głównymi konkurentami, a czasem też przewodnikami bartników. Wszakże nazwa niedźwiedzia wzięła się od słów „mied” – miód i „wiedzieć”. Oznacza więc: wiedzący, gdzie jest miód.
Tomek podkurzaniem uspokoił pszczoły, ale sam jest trochę wkurzony. Chciał osiedlić tu – zgodnie z założeniami ochronnego projektu, w którym uczestniczy – rój prawdziwych dzikich pszczół z tzw. rasy środkowoeuropejskiej. Badania genetyczne wskazują, że pszczoły zasiedlające spalskie barcie mają rzeczywiście przewagę genów pszczół leśnych. A tu dosłownie na trzy dni przed ich osiedleniem wpakował się Tomkowi jakiś obcy rój. To jeden dowód więcej, jak brakuje dziś pszczołom naturalnych dziupli. Kiedy – rozpoczynając wraz z Baszkirami wprowadzanie w życie projektu – wyrąbali pierwsze barcie ze stosownymi, przepisowymi okienkami, już wkrótce ule były zajęte. Dużo szybciej niż na Uralu.
Tomek nie nastawia się na wielki biznes, ale z czasem bartnictwo może się stać opłacalne. W Baszkirii litr miodu kosztuje 150 euro. U nas na razie jednak jest zbyt mało barci, a i miód nie jest tak popularny. W przyszłości turyści będą mogli zwiedzać barcie, dziś musi wystarczyć im ilustrująca powrót bartnictwa ścieżka edukacyjna, urządzona koło siedziby parku krajobrazowego w Spale. Stoi tu czynna barć, stale zasiedlana przez pszczoły, jak słyszymy – w połowie leśnego pochodzenia. Dla naszego bartnika to puszczańskie zajęcie stanowi raczej hobby, Tomek może bez trudu łączyć je z inną pracą.
Do barci zagląda się ledwie dwa razy do roku: wiosną – żeby posprzątać, i jesienią – po miód. Do jednego kadłubka–batmana można zebrać 10 – 12 litrów miodu. Trzeba wyrąbać wiele barci, żeby dzięki pracy pszczół być bogatym. Nasz bohater zbiera na razie po trzy litry. Pojawił się nawet chętny do wypiekania na tym miodzie pierniczków według XVI-wiecznej receptury i pierwsze już upiekł.
Spiskim bartnikom chodzi raczej o bogactwo przyrody. Jeżeli pszczoły zamieszkają wewnątrz leśnego ostępu z tęgimi sosnami, to – biorąc pod uwagę skromną trasę ich lotów za pożytkiem – raczej nie wylecą na dalekie pola. Nie zarażą się od innych owadów pasożytami, nie zetkną z rolną chemią, a za to będą żerować na leśnych roślinach.
W tutejszych lasach nie brak rzadkich roślin o magicznych nazwach, np. czarcikęsik Kluka, lilia złotogłów i kruszczyki z grupy storczyków. Ale potrzeba więcej roślin, nawet pospolitych, ale miododajnych. Więcej lip i wierzb. Malinisk i dawniej niepotrzebnie pod nasadzenie sosen zaorywanych wrzosowisk. Jest sto innych niż pszczoły powodów, by roślinność na różne sposoby urozmaicała las. Potrzebne są na przykład polany. Doskonałymi ich twórcami i konserwatorami są żubry – gryzą trawy i nie pozwalają w widnych miejscach rozpanoszyć się drzewom. Nie żyją tu dziś na wolności, choć można je pooglądać za ogrodzeniem, w Książu koło Smardzewic. Ale w przyszłości, kto wie, są wszak już i wolne stada tych wielkich ssaków – naturalnych kosiarek.
Może więc żubr – symbol ochrony przyrody – i pszczoła połączą siły w ochronie naturalnego oblicza naszych puszcz. Ochrona jednego czy dwóch gatunków oznacza wszakże zawsze szansę także dla wielu innych. Tutaj – choćby dla wiekowych sosen, z których po dziś dzień słyną spalskie lasy. Aby dziać barcie, trzeba dać jeszcze dłużej żyć sosnom, dębom, modrzewiom i jodłom. Kochają je ptaki, dzięcioły potrafią nawet włamywać się do barci po miód. Nic zatem dziwnego, że w spalskie bartnictwo zaangażowało się nawet Mazowiecko-Świętokrzyskie Towarzystwo Ornitologiczne. A kiedy będzie więcej naturalnych barci – kto wie, może zajrzą tu kiedyś dawno niewidziane, żądne bartnego miodu niedźwiedzie?
Źródło: rp.pl
Źródło: Las jak plaster miodu